Kolejny felieton także rozpocznę od historii. Gdy po raz pierwszy zaprezentowałem (wówczas jako członek PTMKŻ) makietę stacji Lewin Leski podczas targów Trako – jeszcze w starej, gdańskiej siedzibie przy ulicy Droszyńskiego – to, nauczony doświadczeniami z poprzednich wystaw, poprosiłem organizatorów, aby prezentację oddzielono od publiczności szklaną ścianką, wykonaną z typowych elementów targowej zabudowy. Moja prośba nikogo wówczas nie zdziwiła. Wszak podczas poprzednich edycji Trako nasze mniejsze prezentacje (w tym pojedyncze segmenty makiet) ustawialiśmy w szklanych gablotach. Stacja Lewin Leski była sporych rozmiarów makietą modułową, więc zamiast gabloty umieszczono ją za ową szklaną zabudową. Skąd wzięła się moja (i zresztą nie tylko moja, bo o podobną zabudowę poprosił śp. Andrzej Sadłowski) prośba? Oczywiście stąd, żeby nikt z publiczności nie próbował „oglądać” jej rękoma, albo na przykład rzucić w model cukierkiem, który zadziałałby na co delikatniejsze elementy jak wybuch pocisku z armaty. Pamiętam, że osoby chcące sfotografować makietę bardzo narzekały na odbicia i refleksy świetlne powstające od szyb. Dlatego byli oni z reguły zapraszani do środka tego swoistego „akwarium”. Inni widzowie, wśród których przeważali oczywiście zwykli gapie i zblazowani komiwojażerowie-wystawcy od prawdziwej kolei, oglądali makietę zza szyb.
Krótko potem otrzymałem zaproszenie do udziału ze stacją Lewin Leski w targach Modell Hobby Spiel w Lipsku. Dobrze pamiętam telefoniczną rozmowę z organizatorem. Jako że nie znam języka niemieckiego, jej pośrednikiem i tłumaczem był Ryszard Pyssa – Prezes Polskiego Związku Modelarzy Kolejowych. Przy jednym uchu trzymał on słuchawkę telefonu, przez którą rozmawiał z niemieckim partnerem przedsięwzięcia, a przy drugim słuchawkę do rozmowy ze mną. Przekazując i tłumacząc jednocześnie słowa organizatora usłyszałem pytanie: „Jakie masz wymagania co do prezentacji i stoiska?”. Odpowiedziałem: – Powiedz im, że ma być szklana ścianka przed makietą od strony publiczności. Taka targowa, o wysokości 2-2,5 m. Po chwili usłyszałem w słuchawce: „Słuchaj, on pyta się z czego jest ta makieta, że chcesz ją oszklić”. – Jak to z czego? Normalnie, jak to makieta – odpowiedziałem. – On nie rozumie po co ta ścianka – kontynuował rozmowę Ryszard. – Wytłumacz mu, że po to, aby nikt niczego nie dotykał, nie popsuł, nie wrzucił czegoś… I tu, po dłuższej chwili, padła krótka odpowiedź organizatora. Prezes przetłumaczył mówiąc do mnie: „Słuchaj, on mówi, że to są Niemcy, a nie Polska”. Zrobiło mi się trochę głupio, ale w toku dalszych telefonicznych negocjacji uzgodniliśmy, że na stoisku, na którym zaprezentuję Lewin od strony widowni będzie ustawiona metrowej wysokości ścianka z zabudowy targowej w odległości około 1 metra od makiety. Jakie było moje zaskoczenie, gdy po wejściu do ogromnej hali wystawienniczej lipskich targów zobaczyłem, że tylko przy jednym stoisku hobbystycznym, na którym będzie prezentowana makieta, stoi… płotek. Chcąc niejako wybrnąć z dość głupiej sytuacji tłumaczyliśmy organizatorom, że ta ścianka jest po to, aby zakryć dół makiety, poniżej segmentów. Usłyszeliśmy wówczas, że do tego używa się tkaniny (Dekostoff) i nie ma najmniejszego problemu, aby nam taką udostępnili. Później zaś były trzy targowe dni. Przez halę przewinęły się tłumy oglądających. Tysiące ludzi. Ludzi wyglądających bardzo różnie, czasem nawet… dość dziwnie. Naszą prezentację oglądali i skini, i punkowcy, osoby starsze, a nawet w bardzo zaawansowanym wieku. Byli też ludzie młodzi i w wieku średnim. Czasami, ale „bardzo czasami”, pojawiały się także dzieci. Nikomu z oglądających chyba nawet nie przyszło do głowy, żeby wkładać w ekspozycję ręce. Wtedy zrozumiałem jakim faux-pas byłoby ustawienie szklanej przegrody, ścianki czy innej masywnej zapory. Przy niektórych prezentacjach zauważyłem wówczas stosowanie przez wystawców delikatnych słupków lub wsporników ze sznurkiem (linką), które były raczej „przypominaczami” o tym, że makiety kolejowe są delikatne i należy zachować pewien dystans w czasie ich oglądana, fotografowania i filmowania, a nie zaporami przed niezdyscyplinowanym widzem.
Do zasad obowiązujących od dawna w Europie Zachodniej chyba pomału dorastamy, ale jeszcze ciągle zdarzają się w naszym kraju tacy oglądacze, którzy „na dzień dobry” muszą model pomacać, dotknąć, włożyć weń paluchy.
Będąc na innych wystawach i targach w Niemczech, Holandii, Luksemburgu, czy we Francji zauważyłem jeszcze dwie inne – nazwijmy to – prawidłowości. Obie związane są oczywiście z publicznością odwiedzającą modelarskie imprezy, bo przecież o publiczności traktuje niniejszy felieton. Po pierwsze – niemalże zasadą jest, że wówczas, gdy wystawa lub targi trwają trzy dni (piątek, sobota, niedziela), to w dniu pierwszym wśród widzów przeważają osoby starsze, dla których jest to zwykły dzień, bo są one już na emeryturze i nie pracują zawodowo. Zwykle są to ludzie znający się na rzeczy i potrafiący docenić modelarski kunszt. Sobotę nazywam dniem fachowców. Przeważają wtedy osoby w wieku średnim i – nazwijmy je – dojrzałym. W tym dniu można spodziewać się ze strony oglądających bardzo fachowych, branżowych pytań. Często dotyczą one takich szczegółów, że udzielenie precyzyjnej odpowiedzi jest trudne nawet w języku ojczystym, a co dopiero w obcym. Niedzielna publiczność z reguły bywa nieco inna. Przychodzą wtedy całe rodziny, które po prostu chcą zobaczyć coś ładnego i ciekawego. Ale i w tym dniu nie odczuwa się obecności dzieci. Tak, są one obecne, ale mają najczęściej swój kącik z kolejkami, zaś gdy zapragną popatrzeć na modele, to zwykle pouczone zostają przez rodziców, że niczego się tutaj nie dotyka. Te młodsze zaś trzymane są za rękę.
Zasadę drugą najlepiej było widać podczas targów Faszination Modellbahn w Sinsheim. Tam organizatorzy zawsze bardzo dokładnie rozplanowywali zagospodarowanie hali wystawienniczej.
Efektem tego było to, że do makiet pokazywanych przez modelarzy i kluby modelarskie (czyli generalnie twórczości hobbystycznej) docierali tylko ci, którzy naprawdę interesowali się modelarstwem kolejowym. Wśród oglądających przeważali mężczyźni w różnym wieku. Niewiele było kobiet, a jeżeli pojawiały się, to zwykle w towarzystwie swych partnerów. Dzieci nie trafiały tutaj prawie w ogóle. Jak to zrobiono? Otóż „w pierwszej linii” ustawiono stoiska handlowe. Wiadomo – ci, którzy płacą za miejsca targowe muszą mieć jak największą ilość potencjalnych nabywców ich towarów, czyli wszystkich, którzy na halę wchodzą. „Drugą linię” stanowiły stoiska firm modelarskich. Tam można było wyroby przemysłu modelarskiego oglądać, ale nie kupować. Już na tych stoiskach zauważało się wiele miejsc do interaktywnych zabaw dla dzieci. „Trzecią linią” były kolejki podłogowe, a właściwie dywanowe. Te zatrzymywały niemal w 100% latorośle, zwykle z ich mamami.
Później była linia modelarskich warsztatów, z których chętnie korzystały dzieci starsze i młodzież. Ostatnia linia – to stanowiska modelarzy-hobbystów. Tam docierali tylko ci, którzy wiedzieli na czym polega prawdziwe modelarstwo.
A jak wygląda to w Polsce? Z reguły wystawy modelarstwa kolejowego (chociaż takich w naszym kraju praktycznie nie ma – o czym pisałem w jednym z poprzednich felietonów), targi modelarskie czy też pokazy makiet gromadzą głównie… dzieci. Dlaczego? No bo przecież pokazywane są tam „kolejki”, czyli zabawki, a – wiadomo – zabawki są dla dzieci. Gdy rzeczywiście pokazywane są kolejki, a nie modele kolejowe, wówczas wszystko jest w najlepszym porządku. Gorzej, gdy jedynymi widzami oglądającymi wyrafinowaną, ręczną twórczość modelarzy są oseski i kilkuletnie brzdące, którym rodzice pokazują: „o, zobacz, jedzie ciuf-ciuf!”. Dzieci wczesnoszkolne również nie powinno się katować oglądaniem profesjonalnych modeli. One będą cieszyły się na widok każdego przejeżdżającego miniaturowego pociągu, jaki by on nie był. Do tego dochodzi jeszcze olbrzymia przypadkowość widzów. Ta z kolei zależy niewątpliwie od miejsca prezentacji. Jeżeli pokaz modelarstwa kolejowego (np. makiety będącej modelem kolei, a nie „kolejką” – podkreślam to po raz n-ty) odbywa się w miejscu kompletnie do tego nie przeznaczonym, a więc: w kompleksie handlowym, w namiocie ustawionym w parku, w cyrku lub na jarmarku, to należy się liczyć z tym, że publiczność będzie tam wielce przypadkowa, a dokonania modelarzy-wystawców potraktuje jako jeden z „cudów na kiju”. Zupełnie inni widzowie przyjdą natomiast do domu kultury lub do muzeum, bo tam przychodzi się na konkretną wystawę, w konkretnym celu, a nie „przy okazji”, jak ma to miejsce w pierwszym przypadku. Jeżeli do tego impreza modelarska jest biletowana i trzeba wydać pieniądze po to, aby zobaczyć modele, to selekcja publiczności staje się czymś naturalnym. W tym miejscu należy dodać, że wszystkie wystawy i targi, w których uczestniczyłem poza granicami naszego kraju były imprezami biletowanymi, a ceny biletów sięgały nawet 20 Euro od osoby.
Jak zwykle pora na krótkie podsumowanie. W Polsce, jaką by wystawę czy pokaz modelarstwa kolejowego nie zorganizować, to wiadomym jest, że znaczną część publiczności stanowić będą osoby przypadkowe i w ogóle nie związane w żaden sposób z tym hobby. Przyjdą one po prostu pooglądać „kolejki”. Ilość takich widzów będzie zawsze największa wówczas, gdy owa impreza odbywać się będzie w miejscu zupełnie nie kojarzonym z prezentacją twórczości artystycznej (a taką jest modelarstwo), a w dodatku wstęp na nią będzie darmowy. „Jakość” publiczności znacząco wzrośnie, gdy miejscem prezentacji będzie obiekt temu służący – na przykład dom kultury, muzeum, sala wystawiennicza lub hala targowa (oczywiście mam na myśli halę będącą obiektem na terenach targowych, a nie na bazarze).
Kolejną poprawę „jakości” czyni biletowany wstęp. Gdy któregokolwiek z tych czynników zabraknie, to możemy być niemal pewni, że nawet najdoskonalsze dzieła modelarskie przyjdą oglądać niemal wyłącznie dzieci z mało zainteresowanymi rodzicami. Czy dorównamy kiedyś standardom europejskim w tym temacie – to zależy przede wszystkim od organizatorów kolejnych spotkań, wystaw, pokazów i targów, ale także i od samych modelarzy, bo po co pokazywać swoje prace komuś, kto nie ma o nich bladego pojęcia. No, chyba, że się jest pseudomodelarzem kolejowym, czyli „kolejkowiczem”, ale nie o nich napisałem ów felieton.
W którym kierunku zmierzają organizatorzy tego typu imprez w naszym kraju? Chciałbym wierzyć, że we właściwym, nazwijmy go – ogólnoeuropejskim. Niestety, patrząc na różne relacje z wystaw, pokazów i targów muszę stwierdzić, że choć podobno „wiara czyni cuda”, to rozum podpowiada, iż najczęściej bywa tam typowo po polsku, czyli po… „kolejkowemu”.