Wśród modelarzy kolejowych najliczniejsi – jak wiadomo – są ci, dla których celem głównym jest budowa makiety kolejowej. Zależnie od warunków i przestrzeni jakimi dysponują, może to być moduł, będący częścią np. makiety klubowej lub też większa makieta, stanowiąca odrębną całość. Nawet kolekcjonerzy taboru, wzorem kolegów francuskich, budują niewielkie dioramy, najczęściej wkomponowane w stały wystrój wnętrza, wbudowane w regały itp., służące do demonstrowania posiadanych zbiorów taboru. Jednak niezależnie od rodzaju i charakteru makiety zawsze stanowi ona odwzorowanie rzeczywistości – oryginalnej bądź fikcyjnej – zaś każdy modelarz dąży do tego, aby ta kolejowa rzeczywistość była na jego makiecie oddana możliwie wiernie. I w tym sensie, jak mawia znany artysta plastyk i również modelarz kolejowy Jerzy Korczak-Ziołkowski, makieta jest rodzajem trójwymiarowego obrazu, przedstawiającego realistyczny pejzaż.
Jednak z tym realizmem, z podobieństwem do pierwowzoru, bywa różnie. Nawet jeśli nas stać i zdobędziemy najwyższej klasy materiał produkowany przez renomowane firmy (tory, budynki, urządzenia, roślinność, tabor itp.), nawet jeśli poprawnie to zmontujemy – zgodnie z regułami sztuki inżynierskiej – to już pierwsze krytyczne spojrzenie pozwoli nam dostrzec zasadniczą różnicę między makietą a oryginałem: makiecie brak tzw. patyny, czyli śladów eksploatacji i wpływów atmosferycznych – modele budynków, torów i taboru dosłownie rażą świeżością. Wszystko wygląda jak w chwilę po opuszczeniu wytwórni, gorzej nawet, gdyż fabryczne kolory modeli, zwłaszcza torów i budynków, często są nienaturalnie” cukierkowe” lub nawet błyszczą (!) tam, gdzie ma być np. tynk. Problem ten dostrzeżono już dawno (J.K. Janowski), jednak traktowano go drugoplanowo. W Polsce pionierem w jego rozwiązywaniu jest wspomniany już Jerzy Korczak-Ziołkowski, który jako pierwszy spostrzegł, że nawet nienajlepszy model, jeśli jest umiejętnie spatynowany, przybrudzony (po poprawnym pomalowaniu, rzecz jasna), robi lepsze wrażenie niż model dobry, ale o „cukierkowatych” kolorach. Były to czasy, gdy – jak niektórzy pamiętają – nasz rynek ubogi był w modele renomowanych firm zachodnich, zaś dostępne – choć też nielicznie – produkty NRD-owskie pozostawiały wiele do życzenia. Okazało się jednak, że umiejętne potraktowanie takiego modelu farbami może podnieść jego klasę poprzez niezwykle wierne upodobnienie do oryginału. Ewentualne braki w odwzorowaniu szczegółów, jeśli są niewielkie, potrafią niezauważenie zniknąć. Jeśli jednak wzbogacimy w ten sposób model dobry, perfekcyjnie wykonany, możemy osiągnąć szokujący efekt: porównanie zdjęć oryginału i modelu na pierwszy rzut oka nie pozwala jednoznacznie stwierdzić, co jest modelem a co oryginałem. Dopiero po bardzo uważnym przyjrzeniu się będzie to możliwe. Efekt taki świadczy o wysokim kunszcie modelarza, o jego mistrzowskiej klasie i jest dla niego źródłem satysfakcji, będącej najlepszą nagrodą za wielogodzinną, żmudną pracę. Tym przydługim wstępem pragnę zachęcić wszystkich, aby przynajmniej spróbowali i wytrwale ćwiczyli, nie zrażając się pierwszymi niepowodzeniami. Chcę zwrócić uwagę, że poważne potraktowanie tego problemu w krótkim czasie przynosi niepowtarzalne efekty przy wykorzystaniu niezwykle prostych, prawie prymitywnych środków i pomijalnie małych nakładów finansowych. Nasi koledzy z krajów wysoko rozwiniętych również odnoszą się do poruszonego zagadnienia z coraz większym zainteresowaniem. Mają oni do dyspozycji olbrzymi wybór różnego rodzaju farb, pomocy i dodatkowych środków chemicznych, oferowanych przez ogromną sieć specjalistycznych sklepów. Firmy prześcigają się w ułatwianiu życia modelarzom poprzez między innymi ciągłe doskonalenie środków do postarzania modeli, używanych przy budowie makiet. Nie są to rzeczy tanie, ale dla zasobniejszych w gotówkę naszych zachodnich kolegów nie stanowi to problemu. Coraz liczniejsze artykuły w specjalistycznych czasopismach poświęca się instruktażowi i wymianie doświadczeń w tym zakresie. Pisząc o tym pragnę przybliżyć temat rodzimym modelarzom, z uwzględnieniem naszych, nieco trudniejszych realiów. Jeśli z moich, prostych sposobów na dobre wyniki skorzystają również i modelarze zagraniczni, pracujący w bardziej sprzyjających warunkach – tym lepiej.
Tekst, który właśnie przeczytaliście powstał – bagatela – ponad 20 lat temu! Jego autorem jest Zbigniew Molenda, niewątpliwie jeden z najlepszych polskich modelarzy kolejowych. Co ciekawe, Zbyszek jest przede wszystkim „taborowcem”, a nie „makieciarzem”, ale już wówczas – blisko ćwierć wieku temu – trafnie zdefiniował problem, który trawił (i trawi, niestety, do dzisiaj) szeroko rozumiane modelarstwo kolejowe w Polsce.
Ja, jako „makieciarz”, pozwolę sobie na przytoczenie jeszcze kilku problemów, które mieszczą się w kategorii „więcej realizmu na makiecie”, czyli tytułu Zbyszkowego artykułu, a mojego felietonu. Takim problemem między innymi jest projektowanie, a właściwie wymyślanie przez modelarzy budujących makiety, układów torowych, połączeń torów i rozmieszczenie elementów infrastruktury kolejowej. Owo „wymyślanie” najczęściej prowadzi do budowania makiet, które mają niewiele wspólnego z prawdziwą koleją. To ciekawe, że często te same osoby, które drażni nieprawidłowa data rewizji na pudle modelu lokomotywy lub wadliwie wykonany kąt ścięcia narożnika dachu w wagonie, różniący się od oryginału o część milimetra, zupełnie nie dostrzegają tego, że nawet najlepiej odwzorowany tabor poruszający się po nieprawidłowym modelu infrastruktury będzie wyglądał po prostu karykaturalnie. Kilka szczególnych zagadnień: Pierwszy – to promienie łuków poziomych. Wiem, wiem doskonale, że to bardzo trudny temat. Oczywiście, modelarstwo jest sztuką kompromisu, ale trzeba umieć ów kompromis znaleźć i odrzucić zabawkowe (lub tramwajowe – jak kto woli) łuki oznaczane przez producentów materiału torowego jako R1, R2, R3. Stosując na makiecie łuki poziome o promieniach rzędu 2000 mm dla linii lokalnych i torów stacyjnych oraz 4000 – 5000 dla linii wyższych kategorii uzyskuje się poprawne wrażenie wizualne i to jest właśnie ów kompromis. Jeżeli do tego zastosuje się na przejściach z prostej w łuk (i odwrotnie) łagodną zmianę krzywizny poprzez zastosowanie krzywych przejściowych, to efekty będą jeszcze lepsze. Dotyczy to zwłaszcza makiet modułowych, dla których ograniczenia w kształtowaniu układów torowych są, z natury rzeczy, najmniejsze. W przypadku makiet domowych, klubowych bądź prezentacyjnych, gdzie promienie łuków ogranicza przede wszystkim dostępne pomieszczenie, pozostaje zasłonięcie takich łuków o karykaturalnych promieniach przed oglądającymi. Jeszcze poważniejszym problemem wydają się być rozjazdy. Raz, że poprawne zaprojektowanie połączeń torowych, to cała dziedzina wiedzy, więc najlepiej w tej materii skorzystać z… oryginału i odtworzyć w modelu coś, co istnieje (lub istniało) naprawdę. O samodzielne projektowanie układów torowych i połączeń torów mogą pokusić się jedyni ci, którzy wiedzą, jak to się robi. Dwa – to dobór odpowiednich rozjazdów. Karykaturalne, tramwajowe rozjazdy o kątach odgałęzienia toru zwrotnego powyżej 10 stopni i promieniach rzędu 500 mm i mniejszych, zepsują nawet najlepszą makietę. Dlatego zapewniam, że warto – nawet ograniczając układ torowo-rozjazdowy modelowej stacji – wykonać go z jak najbardziej realistycznych produktów firm modelarskich. Inaczej wyjdzie nam „kolejka”, a nie żaden model kolei. Oczywiście wszystkie podane tutaj wymiary dotyczą wielkości H0 i modelu kolei normalnotorowej. O jakiej by jednak wielkości i skali nie mówić, to zawsze przed rozpoczęciem budowy modelu powinniśmy przeanalizować na ile zastosowanie kompromisów i uproszczeń (które są oczywiście nieuniknione) odbije się na końcowym efekcie wizualnym. Wyłapanie tego momentu, w którym „przegięcia” stają się niewybaczalne i psują efekt modelu jest bardzo, bardzo trudne, ale właśnie dlatego – jeżeli chcemy być prawdziwymi modelarzami – zawsze powinniśmy dążyć do odtwarzania jak najwierniej oryginału i nie zaczynać prac przy modelu drogą „na skróty”. Wówczas ryzyko popełnienia błędu będzie najmniejsze.
Kończąc felieton powtórzę, a właściwie zawołam, za Zbyszkiem Molendą: modelarze kolejowi – więcej realizmu na waszych makietach! Zwracam się oczywiście do tych, którzy odtwarzają rzeczywistość w miniaturze, a nie budują dioram z uniwersum Gwiezdnych Wojen lub świata Tolkiena.
Czy będzie to głos wołającego na puszczy, czy jednak czytający te słowa wezmą je sobie do serca i popatrzą krytyczniejszym okiem na to, co dotąd zbudowali, by ich następne prace modelarskie były lepsze i można je było nazwać modelami kolei, a nie „kolejkami”? O tym muszą już zdecydować sami twórcy.