Modele kolejowe są produkowane i sprzedawane od bardzo wielu lat. Większość młodszych kolejowych hobbystów pewnie nawet nie wie, że wszystko zaczęło się od blaszanych pociągów-zabawek (tylko dość umownie przypominających oryginały), które dołączano w formie gadżetów do… czekoladek. Z pewnością wielu osobom bliższe są czasy tak zwanej „politechnizacji młodzieży”, czyli lata 60., 70., a nawet 80. XX wieku. Wówczas synonimem modelu kolejowego w Polsce była nazwa PIKO. U wielu osób, zwłaszcza nieco mniej lub w ogóle nie związanych z „branżą”, ta nazwa i ten obraz modeli kolejowych – widziany przez pryzmat wyrobów dostępnych w sklepach Centralnej Składnicy Harcerskiej (CSH) – pozostał zresztą do dziś.
Świat miniaturowej kolei w naszym kraju zmienił się dopiero, gdy (jeszcze w czasach funkcjonowania CSH) zobaczyliśmy produkty innych firm modelarskich: Liliput i Roco. Były one znacznie droższe niż PIKO, ale też prezentowały się o niebo lepiej. Transformacja ustrojowa spowodowała, że dostęp do modeli z firm, o których istnieniu przeciętny polski hobbysta kolejowy w ogóle nie wiedział, stał się w końcu możliwy. Wówczas dowiedzieliśmy się o takich markach (istniejących od wielu lat na rynkach Europy Zachodniej) jak Märklin, Fleischmann, Rivarossi i wielu innych. Coraz częstsza i łatwiejsza komunikacja z Zachodem umożliwiła wielu osobom odwiedzenie tamtejszych targów modelarskich oraz zaglądnięcie do sklepów z modelami kolejowymi. Pamiętam jak pierwszy raz po wejściu do berlińskiego „Turberg’a” zobaczyłem w gablotach modele parowozów firm Micro-Metakit i Fulgurex oraz wielkoskalowe modele taboru Dingler’a. Długo wtedy liczyłem liczbę zer w cenach, które ustawiono obok tych rarytasów. Były tam wartości przekraczające 10 tysięcy niemieckich marek (bo taka waluta wówczas obowiązywała w Niemczech).
Obecnie, dzięki otwarciu granic, Internetowi i temu, że żyjemy de facto w „globalnej wiosce”, możemy kupić praktycznie wszystko, co zostało wyprodukowane i jest oferowane na różnych rynkach. Ba, nawet możemy zamówić sobie model unikatowy, jednostkowy w firmie, a właściwie w manufakturze, zajmującej się tego typu produkcją. Oczywiście unikatowość modelu ma swoje odbicie w jego cenie. Dlatego w zbiorach polskich miłośników modeli kolejowych częściej można zobaczyć wyroby produkowane masowo niż unikatowe dzieła skonstruowane na przykład przez mechaników precyzyjnych zajmujących się taką dziedziną. Rzecz to normalna, wszak nie wszyscy jeżdżą samochodami marki Rolls-Royce, Bentley lub Lexus, chociaż doskonale wiemy, że to świetne pojazdy. Właściwie – zapewne – najlepsze z dostępnych. Po prostu większości nie stać na ich kupno i eksploatację. Jaki związek ma to porównanie z modelarstwem kolejowym? Pewnie wielu stwierdzi, że bardzo ścisły. Dlatego polscy modelarze z reguły mają w swych zbiorach modele tańsze, a zatem i z pewnością gorsze od tych z najwyższej półki.
W tym miejscu pozwolę sobie nie zgodzić się z taką opinią. Otóż zastanówmy się o kim mówimy? O modelarzach! Skoro o modelarzach, a nie o kolekcjonerach lub o zbieraczach fabrycznych modeli, to takie odniesienie do samochodów jest nieprawdziwe i traci sens. Stwierdzić chyba trzeba, że słowo „zbieracz” należałoby u nas często zastąpić określeniem „kupowacz”. To właśnie jest jednym z nieszczęść w polskim modelarstwie kolejowym. Jakże często – na przykład na różnych modelarskich forach lub w komentarzach na stronach internetowych – można znaleźć takie słowa piszącego: „… jestem modelarzem kolejowym”. Czy aby na pewno? – zapytam. A jakie są twoje modelarskie dokonania? Bardzo często odpowiedź brzmi: „mam wszystkie modele lokomotyw takiej to, a takiej firmy i jeżdżę z nimi na imprezy”. Drążąc temat dalej trzeba by delikwenta zapytać: a co przebudowałeś, ulepszyłeś, zmieniłeś – kolego modelarzu – w swoich modelach? Wówczas z reguły okazuje się, że… NIC, bo to są… bardzo ładne i dobre modele. Dlatego słowo „modelarz” należałoby napisać właśnie tak – w cudzysłowie, gdyż takiemu osobnikowi bardzo, bardzo daleko do modelarstwa.
Niegdyś podczas rozmowy z Jarosławem Ochędzkim – znakomitym łódzkim modelarzem-taborowcem, usłyszałem, że dla niego modelarstwo to własnoręczna budowa modelu od podstaw. Tworzy się wówczas lokomotywę tak, jak samemu się chce. Jest to wówczas niepowtarzalny i jednostkowy produkt, w dodatku taki, jaki sobie twórca wymarzył, zaplanował i… zbudował. Piękna, prosta i jednocześnie genialna definicja modelarstwa z najwyższej półki. Rzeczą oczywistą jest, że nie wszyscy modelarze potrafią samodzielnie zbudować model lokomotywy od podstaw, ale modelarz to również taka osoba, która potrafi – wykorzystując fabryczny produkt – udoskonalić go, przebudować, no i co najważniejsze, upodobnić do oryginału. Chyba nikt nie zaprzeczy, że seryjnie produkowane w wielu tysiącach egzemplarzy modele po wyjęciu ich z pudełka z reguły bardziej przypominają plastikową zabawkę niż replikę oryginału.
Gdy któryś z tak zwanych „modelarzy” pisze lub mówi, że firma produkująca modele powinna wypuścić taki, a nie inny model, z takim to numerem i w takim malowaniu, i że rzekomo tacy jak on potencjalni nabywcy powinni sterować profilem produkcji, to od razu przypomina mi się rozmowa z głównym konsultantem do spraw profilu produkcji jednej z firm modelarskich. Powiedział on wprost, że oczekiwania jednostki, a nawet pewnych grup, niestety nie liczą się. Model wytwarzany masowo musi być stosunkowo prosty, łatwy w produkcji (a przede wszystkim w montażu), a przez to tani i dobrze sprzedawalny. Najlepiej dla… dzieci, bo one szybko go zniszczą i rodzice będą zmuszeni kupić następny. A modelarze? Modelarze nie potrzebują gotowych, fabrycznych modeli, gdyż na bazie tego, co wytwarza przemysł potrafią zrobić sobie prawdziwe dzieło sztuki. Przykładem tego niech będą chociażby modelarskie dokonania Tomka Florczaka. Nie czekał on, aż „wyjdzie” polski parowóz Pt31. Kupił lokomotywę serii 19 w niemieckim wykonaniu i przebudował ją na polską maszynę.
Podobnie uczynił z wieloma innymi seryjnie produkowanymi lokomotywami i wagonami. Zrobił tak, bo jest Modelarzem (świadomie napisałem wielką literą). Piszę tutaj o taborze, ale sytuacja wygląda bardzo podobnie, a wręcz tak samo, gdy popatrzymy na dokonania makieciarzy – modelarzy budujących infrastrukturę kolejową, otoczenie kolei i elementy szeroko rozumianego krajobrazu. Poustawianie plastikowych imitacji budynków bez choćby ich pomalowania, zawsze powoduje, że wyglądają one na… plastikowe. Nie wspomnę już o takich detalach jak otwarte okno, uchylone drzwi, których nie ma w „kupnych” zestawach. Modelarstwo w tej „branży” nie polega na tym, aby: kupić – skleić – postawić. Właśnie, choćby owo „postawić”. Jakże często na makietach można dostrzec obiekty budowlane lewitujące na przykład narożnikiem nad podłożem.
Budowa makiety kolejowej wymaga od osoby podejmującej takie wyzwanie dużej wiedzy branżowej. Oczywiście wówczas, gdy chce ona zbudować makietę będącą modelem kolei, a nie „kolejkę”. Dawno, dawno temu, gdy modelarstwo kolejowe w Polsce dopiero raczkowało, Stefan Smolis napisał w jednej z książek, że modelarz porywający się na budowę makiety powinien być przede wszystkim doskonałym obserwatorem rzeczywistości, a ponadto trochę przyrodnikiem, trochę geografem, budowlańcem, architektem, czyli takim człowiekiem renesansu. To stwierdzenie pozostaje z pewnością aktualne także i dzisiaj. Wielokrotnie powtarzałem i powtarzam modelarzom, że chcąc budować model kolei należy przede wszystkim dobrze poznać oryginał. Jak odtwarzając rzeczywistość w miniaturze można powiedzieć, że prawdziwa kolej mnie nie interesuje, zajmuję się tylko jej modelem? Przy takim podejściu do tematu powstają zwykle makiety obarczone wieloma błędami. Wymienię choćby kilka z nich. Pierwszy to „syndrom płaskiej deski”. Komuś, kto nie zapoznał się z zasadami kształtowania budowli ziemnych i odwodnieniem torowisk wydaje się, że na stacji jest płasko jak na stole i… już. Drugi częsty błąd to niepoprawne kształtowanie skarp przekopów i nasypów. Są one zwykle zbyt strome, nieprawidłowo ukształtowane i nie noszące w sobie cech wykonania ich przez człowieka (a nie przez naturę). Obiekty inżynieryjne – mosty, wiadukty, estakady – często są posadowione tak, że wjazd na nie pierwszego pociągu spowodowałby ich zawalenie, a przynajmniej deformację. Wspomnę też o kompletnie wadliwie wykonanych i ustawionych elementach urządzeń sterowania ruchem kolejowym, oświetlenia itd. itp. Kuriozum to samodzielne projektowanie przez budowniczych makiet układów torowych i połączeń torów. Tam dopiero widać, że takowy „projektant” nie ma w ogóle pojęcia o kolei, a nawet ma kłopoty z podstawami geometrii. I tak oto powstają karykatury modeli, które są po prostu zwykłymi „kolejkami” – zabawkami do przepuszczania po nich najczęściej równie „kolejkowego” taboru. A to przecież – powtórzę po raz enty – nie ma nic wspólnego z modelarstwem, a budowniczego takich „dzieł” trudno nazwać modelarzem.
Podsumowanie będzie w zasadzie bardzo krótkie. Dla modelarza kolejowego, czy to taborowca, czy też makieciarza, naprawdę jest mało ważne jakie wyroby gotowe oferuje na rynku modelarski przemysł. Modelarz wykorzysta dostępne produkty jako bazę do budowy swojego modelu lub zakupi wyłącznie półprodukty do dalszego ich wykorzystania. Modelarz to nie „kupowacz gotowców”. To nawet nie „zbieracz” czy też kolekcjoner (posiadający w swoich gablotach nawet unikatowe egzemplarze). Modelarz to ten, który tworzy. Jak mawiali często nestorzy polskiego modelarstwa kolejowego – wspominani już przeze mnie w poprzednich felietonach panowie Tadeusz Dąbrowski i Jerzy Korczak Ziołkowski – modelarz to twórca, a każdy twórca to oczywiście rzemieślnik, ale także po trosze artysta. Jeżeli zaś artysta, to ten, który dąży do stworzenia dzieła na miarę Leonarda da Vinci, Bethowena, Wita Stwosza, czy Chopina i nie zadawala się jarmarcznym obrazkiem z jeleniem na rykowisku bądź muzyką disco-polo. No i koniecznie trzeba pamiętać, że właściciela kolekcji nawet najwspanialszych obrazów nie można nazwać malarzem. Ktoś inny może na wyrywki znać utwory wybitnych kompozytorów, ale jeśli sam nie potrafi grać lub aranżować, to przecież jasne, że na pewno nie jest muzykiem. Mało tego, pewnie nie odważył by się nim nazwać. Jakże często kolejowi hobbyści o tym zapominają mówiąc: „jestem modelarzem kolejowym”. Zapytam więc kolejny raz: czy aby na pewno?