Gdy w połowie lat dziewięćdziesiątych XX wieku po raz pierwszy zobaczyłem prace mistrza Jerzego Korczaka Ziołkowskiego natychmiast zrozumiałem jak wygląda prawdziwe modelarstwo kolejowe. Na tych dioramach wszystko wyglądało „jak prawdziwe”. Jakże było to inne od „kolejek”, które dotąd oglądałem, ba – nawet sam budowałem. Wtedy jeszcze nie miałem pojęcia, że twórcą wielu elementów wyposażenia tych makiet był Zbyszek Molenda – mój rówieśnik, uczeń mistrza Jerzego. Wydawało mi się wręcz niemożliwym samodzielne wykonanie miniaturowych słupów teletechnicznych, zwrotników rozjazdowych i innych tego typu detali. Jednak postanowiłem spróbować.
Dziś mogę powiedzieć z całą stanowczością, że realistyczne modelarstwo kolejowe to zajęcie dla twardzieli. Potrzeba wielu godzin prób i doświadczeń, aby zbudować coś, co będzie do złudzenia przypominało oryginał. To nie może być poustawianie „kupnych” elementów na kawałku deski, lecz przemyślana konstrukcja własnoręcznie wykonanych lub odpowiednio zwaloryzowanych detali pochodzących z modelarskiego sklepu. Modelarstwo kolejowe – jakże inne hobby niż „puszczanie kolejek”.
Pod koniec lat 90-tych już wiedziałem, że nie żadne „torty” z kręcącymi się w kółko (jak w lunaparku) pociągami, ale modułowa makieta, składająca się z wielu segmentów pozwoli na zbudowanie namiastki odcinka linii kolejowej. Poszedłem tą drogą i – o dziwo – nie byłem na niej sam! Segmenty makiet zaczęły powstawać w różnych częściach naszego kraju. Nastąpiły pierwsze próby łączenia ich w całość. Najpierw trochę nieudolnie, z „elektryką” na skrętki, ale… działało! Wszyscy budujący tego typu makiety wiedzieli, że nie chodzi tu o skrzynki z ułożonym na nich torem, lecz o odwzorowanie kawałka realnego świata w miniaturze. Oczywiście część makiet bywała wówczas w tzw. „stanie surowym”, ale były to początki i innych, całkowicie ukończonych segmentów po prostu jeszcze nie było. Wydawało się wtedy, że wszyscy, którzy zaangażowali się w to przedsięwzięcie zrozumieli o co chodzi. Powstało wiele pięknych makiet. Wspomnę choćby wąskotorowe segmenty ś.p. Andrzeja Sadłowskiego, łódzkie „Paproki” oraz bocznicę cukrowni w Leśmierzu, prace bardzo młodego wówczas, bo zaledwie kilkunastoletniego Tomka Olszyńskiego, „przylewińskie” szlaki stworzone przez grupę modelarzy działającą w Pomorskim Towarzystwie Miłośników Kolei Żelaznych i Warmińsko-Mazurskim Towarzystwie Miłośników Kolei. Należy też wspomnieć o przystanku „Rybno” autorstwa ks. Janusza Grygiera, czy o „Słoneczniku” Tomka Stangela.
I wtedy nagle, jak króliki z kapelusza, wyskoczyli ci, którzy stwierdzili, że przecież całe to „ogrodnictwo”, czyli pieczołowite odtwarzanie elementów krajobrazu, budynków, budowli i otoczenia toru kolejowego to zwykła strata czasu, bo do tego, aby jeździć po makiecie miniaturowymi pociągami wystarczy tor ułożony na skrzynce i trochę elektryki. No, można się jeszcze pokusić o rozwinięcie wokół toru modelarskiej trawy z rolki lub „zasianie” jednorodnych igiełek przy użyciu coraz popularniejszej wówczas elektrotrawosadzarki. Wydawało się, że ci pseudomodelarze stanowią nieistotny margines. Ci, którzy bawili się w modelarstwo chętnie spotykali się na warsztatach, pokazach, wystawach. Radek „Kudłaty” nauczył wiele osób (w tym mnie) jak zręcznie posługiwać się elektrotrawosadzarką. Piotrek Chorąży „wdrożył” suche pastele do waloryzacji taboru, budynków i obiektów. Zbyszek Molenda nauczył lutowania, Mariusz „Martel” Demkowicz zrobił rewolucję wprowadzając cyfrowe sterowanie. Każdy – kto chciał – miał swoją cegiełkę przy budowie miniaturowej, realistycznej kolei.
No, może nie do końca każdy, bo niejako z boku prac modelarskich rozwijały się teorie tzw. dobrej zabawy na gołych deskach, z użyciem segmentów „strunowych”, przyspieszonego czasu, pętli rodem z linii tramwajowych i robieniu wszystkiego, co z modelu kolei czyni zwykły, jarmarczny lunapark. Gdy modelarze zastanawiali się w jaki sposób na swoich makietach najwierniej odwzorować funkcjonujące urządzenia sterowania ruchem kolejowym, by modelować ruch pociągów zgodny z oryginałem oraz dążyli do spójności epokowej prezentowanego taboru z otaczającym go krajobrazem, to „kolejkowicze” (bo jak inaczej można nazwać takie osoby) ganiali pociągami z lewa na prawo, byle szybciej, byle więcej. Jaka praca manewrowa na stacjach? Jakie przepisy prowadzenia ruchu? Jeździmy dużo i szybko, bo liczy się przecież dobra zabawa. Co więcej – wmawiamy widzom (gdy to wszystko dzieje się podczas publicznego pokazu), że to jest właśnie modelarstwo kolejowe najwyższej klasy. A że oglądająca publiczność to przeważnie dzieci, które przyszły pooglądać „kolejki pico” – rozłożone na przykład przy sklepie z majtkami – to słowom zachwytu nie było końca. Dla takich widzów ręcznie wykonana przez modelarza replika lokomotywy to przecież „ciuf-ciuf”, taka sama jaką tatuś ma w garażu, bo dostał ją pod choinkę, gdy był jeszcze dzieckiem (tylko z racji przepracowania nie wyciągnął stamtąd od 20 lat). Uwierzyły w to nawet media. Zresztą dziennikarze z reguły we wszystko wierzą – oczywiście jeżeli „towar” (czyli to, co napiszą, pokażą lub o czym powiedzą) sprzeda się i można za to dostać honorarium.
Tu mała dygresja. Nie, nie jestem przeciwny prezentowaniu techniki dzieciom, ale każdy musi otrzymać wiedzę na swoim poziomie. Najmłodszym dzieciom należy „serwować” np. podłogowe kolejki. W dodatku takie, którymi mogłyby same sobie pojeździć. Nieco starszym należy się coś „lepszego”. Najlepiej coś, co zainspiruje do działania. Na pewno nie powinny być to niedokończone i słabo działające systemy. Jeżeli mamy edukować, to czyńmy to z należytą dbałością. Nie powinien to być na przykład parowóz ciągnący współczesne wagony PKP IC, bo trochę tak, jakby żaglowiec Dar Pomorza przemalować na czarno, wywiesić mu piracką flagę i ustawić na pokładzie armaty, bo… fajnie wygląda i przyciągnie młodzież. Uczmy techniki i historii pokazując na przykład jak wyglądała kolej kiedyś, jak wygląda dzisiaj i na jakich zasadach funkcjonuje.
Pojawiła się jeszcze jedna grupa osób nazywająca siebie modelarzami. To ci, dla których modelarstwo kolejowe oznacza komputer i tak zwane dyskusyjne forum. Oni najlepiej wiedzą co i jak, pomimo tego, że nie zbudowali i najprawdopodobniej nie zbudują nigdy żadnego modelu. Klepanie w klawiaturę uczyniło z nich ekspertów i znawców tematu. To oni zaciekle bronią „kolejkowiczów”, bo bliżej im do nich, niż do modelarzy i modelarstwa. Niejako przy okazji swoje miejsce na ziemi znaleźli ci, którzy potrafią coś zrobić, ale – co ważniejsze – sprzedać. Pod szyldem twórczości hobbystycznej (bo przecież tym jest z założenia modelarskie hobby) tworzą i sprzedają swoje wyroby. Na pytanie – co swojego mógłbyś zaprezentować obecnie? – zwykle odpowiadają, że nic, bo… właśnie przed chwilą „poszło do klienta”. W owej grupie „sprzedawców” są jeszcze inni. Zacznijmy od pytań: Czy modelarzem kolejowym można nazwać kogoś, kto potrafi zbudować – nawet bardzo ładne – konstrukcje drewniane do budowy makiety? Nie, bo to nie żaden modelarz tylko po prostu dobry stolarz. Jeżeli inny doskonale lutuje kabelki, gniazdka, pięknie kładzie przewody elektryczne – to jest znakomitym elektrykiem, a nie modelarzem. Dlatego na samym początku napisałem, że modelarstwo kolejowe to zajęcie dla twardzieli. Trzeba być przede wszystkim dobrym obserwatorem rzeczywistości, a do tego osobą sprawną – nazwijmy to manualnie – w różnych dziedzinach i trochę… artystą, aby w miniaturze tworzyć świat do złudzenia przypominający oryginał. Znam takich ludzi i często spotykam się z nimi. Wymienię choćby francuskich mistrzów: Bernarda Junka i Erica Goasdoué’a, moich holenderskich kolegów – Jana van Mourik’a i Henka Wusta, Belga – Rika Martensa, czy sąsiadów zza Odry – Wolfganga Stößera i Franza Rittiga. Są też tacy ludzie w naszym kraju.
Wydaje się być to takie proste, a jednocześnie okazuje niezmiernie trudne. Bo co zrobić, jak coś „nie wychodzi” podczas budowy makiety lub modelu? Próbować do skutku? Zdaniem wielu osób to zwykła strata czasu. Najlepiej (i najszybciej) zrobić byle jak i powiedzieć, że to przecież tylko dla dzieci. Albo, że to nie ma wpływu na dobrą zabawę. Albo wymyślić coś jeszcze innego – na przykład, że to atak na naszą wolność ze strony osoby, która zauważy błędy i niedociągnięcia, czyli zwykłe „czepialstwo”.
„Kolejkowanie” w Polsce rozwija się dynamicznie i jeszcze dynamiczniej jest „sprzedawane” na zewnątrz jako modelarstwo kolejowe. Publiczne pokazy kolejek nazywa się wystawami makiet. Prezentowanie niedokończonych makiet to rzekomo ukazanie procesu ich budowy. Widzowie i tak są zadowoleni, a stojącym po drugiej stronie makiety chodzi przecież wyłącznie o… dobrą zabawę. A gdzie są modelarze kolejowi? Czasem gdzieś z boku, ale najczęściej nie ma ich na takich „imprezkach” wcale. Dlaczego? Bo coraz trudniej pogodzić się im z sytuacją, gdy tworzone latami modele zostaną nazwane przez widzów „kolejkami”, wierne kopie pojazdów drogowych – „resorakami”, a głównym pytaniem zadawanym przez oglądającego będzie: „a mogę sobie popuszczać u pana kolejkę?”
Przypomnijmy sobie inscenizację Bitwy pod Grunwaldem. Tam jakoś nikt nie ma wątpliwości, że jegomość w siedemnastowiecznym kontuszu nie może stanąć obok rycerzy Zakonu Krzyżackiego. A zabawkowe łuki i strzały na „przybitewnych” straganach sprzedawane są… jako zabawki, a nie element rynsztunku rekonstruktora.